Już sam sport kształtuje pozytywnie charakter. A żeglarstwo hartuje wytrwałość… Od czego się zaczęła Twoja pasja i miłość do żagli? – To zasługa mojego taty, który kiedyś żeglował w klasie Cadet. Pochodzę z Mrągowa, gdzie to było jakby naturalne. Poza tym mam trzech starszych braci i każdy z nich próbował sił w żeglarstwie. Zaczynałem w […]
Redakcja
2013-05-01
9 minut czytania
Już sam sport kształtuje pozytywnie charakter. A żeglarstwo hartuje wytrwałość…
Od czego się zaczęła Twoja pasja i miłość do żagli?
– To zasługa mojego taty, który kiedyś żeglował w klasie Cadet. Pochodzę z Mrągowa, gdzie to było jakby naturalne. Poza tym mam trzech starszych braci i każdy z nich próbował sił w żeglarstwie. Zaczynałem w wieku 10 lat od łódek, ale kiedy miałem 14 lat powstawała nowa windsurfingowa klasa w klubie. Zaproponowano mi, żebym spróbował na desce. Spodobało mi się i już po trzech latach (w 1997 r.) byłem Mistrzem Świata Juniorów Młodszych.
Nie wolałeś wtedy próbować sił w bardziej popularnych dyscyplinach, np. piłce nożnej?
– Tak naprawdę to nie miałem innego wyjścia. U nas w Mrągowie to właśnie żeglarstwo było bardzo popularne i przy okazji dotowane, a na inne rodzaje sportów nie miałem czasu. Jednak ono tak bardzo mnie pochłonęło, że inne rzeczy nie miały znaczenia. Wiedziałem, że jeśli będę uprawiać sport, to tylko żeglarstwo.
Kiedy w takim razie zdecydowałeś się na zawodowstwo?
– Już po mistrzostwie świata wiedziałem, że powinienem iść dalej w tym kierunku. Przedtem myślałem jeszcze o weterynarii, ale ostatecznie postawiłem na sport i nie żałuję.
I trafiłeś do Gdańska.
– W Mrągowie praktycznie nie było już warunków, by się dalej rozwijać. Wiedziałem, że dużo chłopaków z Bazy Mrągowo, czyli klubu, w którym zaczynałem, szło na AWF do Gdańska. Poszedłem więc ich śladem. To był dobry wybór, bo moje doświadczenie praktyczne uzupełnia się z wiedzą zdobytą na uczelni. Mieszkam tu już 12 lat, kawał czasu.
Co lubisz w Trójmieście?
– Przede wszystkim morze! A że mieszkam w Oliwie, mam też blisko las. Dla mnie to jest rewelacyjne połączenie: morze i las.
Kiedy powinno się zacząć trenować, żeby odnosić takie sukcesy jak Ty?
– Wystarczy popatrzeć na takich zawodników jak Mateusz Kusznierewicz czy Przemysław Miarczyński, którzy zaczynali bardzo wcześnie. Przemek pływał na desce od dziewiątego roku życia. Żeglarstwo zaszczepiano w nich od małego. Z tego co widzę po młodych zawodnikach, ci dobrzy juniorzy pływają już od powiedzmy 12 roku życia.
Skoro są już dobrzy, to chyba możemy z nadzieją patrzeć na przyszłość zawodników z regionu?
– Jak najbardziej. Mamy tutaj silny ośrodek w postaci Ergo Hestia Sopot. Tam się mieści swego rodzaju „fabryka” młodych talentów. Co roku trzech-czterech zawodników wchodzących w wiek seniora można uznać w pozytywnym znaczeniu za zagrożenie, w tym również dla mnie. Natomiast raz na jakiś czas wychodzą prawdziwe „perełki”, takie jak Przemek Miarczyński czy Łukasz Grodzicki. Dobrym zawodnikiem będzie Paweł Tarnowski, mający na koncie tytuły Mistrza Świata Juniorów.
Jesteś ciągle w rozjazdach?
– Tak. Praktycznie nie chowam walizki do szafy czy pod łóżko, ona tylko chwilę postoi i znowu muszę z niej korzystać. Tęsknię za rodziną, zwłaszcza, że mam 2,5-letniego syna i wiem, że ucieka mi to jak on się rozwija, rośnie, ale jakoś wspólnie znosimy te rozłąki.
Masz prawie 31 lat. Ile spędzisz jeszcze czasu na żaglu?
– Chciałbym powalczyć o Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro w 2016 r. Przed sezonem 2010 poważnie się zastanawiałem co dalej. Tamten rok był bardzo udany, bo nie dość, że pojawił się syn, to jeszcze zdobyłem złoty medal ME i brązowy MŚ. Wówczas pojawiły się pieniądze, ale też i motywacja, żeby dalej to robić.
Wspomniałeś o pieniądzach. Dużo w twoim sporcie zależy od sponsorów?
– Bardzo dużo. Głównym naszym sponsorem jest wciąż państwo, czyli tzw. Klub Londyn, którego pośrednikiem jest Polski Związek Żeglarski. Oni finansują wyjazdy, ale wszystkie dodatkowe pieniądze pochodzą właśnie od sponsorów. Nie jest to jednak adekwatny poziom finansowy do piłki nożnej czy skoków narciarskich, zwłaszcza w porównaniu do wyników jakie osiągamy. Dlatego cały czas poszukuję sponsorów, bo jeśli mam zapewniony dostęp do najlepszego sprzętu, to mogę skupić się tylko na trenowaniu. Z drugiej strony wiem, że jeśli nie osiągnę dobrego wyniku, to będę mógł się zacząć denerwować o to co dalej. Pieniądze są potrzebne w każdym sporcie, a u nas sprzęt ma duże znaczenie.
Czy coś się zmieniło ostatnio na lepsze pod tym względem?
– Tak, bowiem nawiązałem współpracę z firmą Renault Zdunek i wiem, że to kolejny krok w dobrą stronę. Dzięki niemu nie będę musiał tyle myśleć o przygotowaniach i martwić się, że czegoś brakuje. W ramach umowy dostałem Renault Grand Scenic. To dla mnie duży przeskok, bo zaczynałem od golfa combi IV. To było trzy lata temu i był to mój pierwszy samochód. Musiałem kupić auto w miarę ekonomiczne, stosunkowo tanie i dość pakowne. Spisywał się dobrze, bo wszystko wchodziło. Teraz mam jednak Scenica, który jest wyższy i bardziej pakowny. Ogromnie się z niego cieszę. Komfort jazdy jest nieporównywalnie lepszy. Jest też szybszy, a mi ze sportu żyłka rywalizacji przenosi się na życie, więc czasem ta odrobina rywalizacji i adrenaliny zostaje (śmiech). Teraz jestem szybciej na światłach i sprawniej zmieniam pasy. To jest taki samochód, jaki zawsze chciałem mieć.
Muszę Cię zapytać o to nieszczęsne grudniowe zderzenie z rekinem podczas jednego z wyścigów. Co tam się dokładnie stało?
– To były Mistrzostwa Świata w Perth. Miałem świetny start, prowadziłem już od początku. Gdy zbliżałem się do pierwszego znaku, zastanawiałem się w którym miejscu zrobić zwrot, żeby było najlepiej. Spoglądałem w lewo i prawo, a gdy spojrzałem w przód, zorientowałem się, że mój kurs przecina pod kątem prostym rekin. Zobaczyłem tylko płetwy i po chwili czułem, że całą deską przejeżdżam po nim, aż do momentu, kiedy zahaczyłem statecznikiem. Ta ryba po prostu spowodowała moją wywrotkę. Uderzyłem w nią z prędkością ok. 30 km/h. Wyleciałem do wody jak z katapulty, ale od razu chciałem wskoczyć na deskę, bo wiedziałem, że jestem pierwszy. Spadłem jednak przez to na czwarte miejsce w wyścigu, ale na mecie byłem już pierwszy. Dopiero potem zdałem sobie sprawę z tego co naprawdę się stało.
Czy często spotykasz się z takimi nietypowymi sytuacjami?
– Niezbyt często, ale jednak się zdarzają. Spotykałem delfiny, foki, czy ogromne żółwie podczas pływania. W zeszłym roku na Kanarach półtorametrowy rekin płynął obok mnie, wzdłuż deski. Wiedziałem, że on nie chciał mnie zaatakować, ale pierwsza myśl była taka, żeby zrobić zwrot i uciekać w drugą stronę. To jest niejako wpisane w nasz sport. W Egipcie zdarzają się latające ryby. Kiedyś jedną dosłownie rozfiletowałem dziobem, bo wyskoczyła, kiedy płynąłem akurat z wiatrem i to ok. 40 km/h. Po prostu przeciąłem ją na pół, a jej łuski miałem na całym ciele.
Jeździsz praktycznie po całym świecie. Czy jest jeszcze takie miejsce, gdzie można pływać i gdzie jeszcze Ciebie nie było?
– Tak naprawdę nie było mnie tylko w Ameryce Południowej. Ale to się dobrze składa, bo właśnie tam odbędą się igrzyska za cztery lata. Już nie mogę się doczekać kiedy tam zaczniemy latać.
Czy Twoim zdaniem Wybrzeże Gdańskie jest dobrym miejscem do pływania?
– Zdecydowanie tak. Można tu żeglować praktycznie w każdych warunkach. Sam pływam najczęściej w Sopocie, bo mam najbliżej. To są bardziej warunki zatokowe, ale bywają też typowo jeziorowe, kiedy wieje wiatr od brzegu. Jest też Narodowe Centrum Żeglarstwa, gdzie mieści się praktycznie mój macierzysty klub. Tam są wszystkie warunki, które występują w Sopocie, a dodatkowo warunki typowo morskie, np. duża fala. Natomiast Zatoka Pucka jest bardziej zamkniętym akwenem, więc tam fala jest niewielka. Za to Hel to miejsce głównie do nauki windsurfingu; tam jest płytko. Jednym zdaniem z tymi okolicami nie może się równać żadne inne miejsce w Polsce.
Jakie cechy charakteru wyrobiło w Tobie żeglarstwo?
– Już sam sport kształtuje pozytywnie charakter. A żeglarstwo hartuje wytrwałość, bo pływamy nierzadko w naprawdę trudnych warunkach. Czasami pada, jest zimno lub bardzo wietrznie, a my i tak musimy na tę wodę wyjść. Musimy być też pokorni, również wobec pogody. W Perth byłem już miesiąc czasu przed zawodami, codziennie trenowałem i był wiatr, który jest tam zawsze. Nazywa się go Doctor Fremantle: „Fremantle” od dzielnicy portowej, a „doctor”, bo wiadomo, że jest pewniakiem i nie zawodzi, gdy ma być. Ale natura splatała nam figla i na samych mistrzostwach tego wiatru nie było. Nie możemy też się dawać sprowokować innym zawodnikom, bo na wodzie dochodzi do różnych sytuacji, mimo że to nie jest sport kontaktowy.
Przed Tobą teraz Mistrzostwa Świata. Na co możemy liczyć?
– Będę chciał odzyskać tytuł Mistrza Świata, który ostatnio mi uciekł dość niewielką ilością punktów. A w głębi ducha wciąż po cichu liczę, że mimo wszystko uda się mi pojechać na najbliższe igrzyska i tam powalczyć o medal.
Jakie są Twoje pasje, co cię odpręża? Bo domyślam się, że podróży masz dość. Kino? Muzyka?
– Lubię czasem posłuchać chilloutowych lub jazzowych dźwięków, wyciszyć się, uspokoić. Czasem nie chcę po powrocie nigdzie wychodzić przez dwa-trzy dni, bo muszę się w ciszy rozładować. Ale mam też żonę, małego syna i to im chcę poświęcać najwięcej wolnego czasu, bo poza tym mam go bardzo niewiele: są zawody, treningi, gale, spotkania z ludźmi… Moją prawdziwą pasją jest rodzina.