O startach swoich i swoich synów w zawodach motocrossowych z Maciejem Zdunkiem w salonie Renault Zdunek rozmawia Mikołaj Podolski. Jak zaczęła się pana pasja? – W 1994 r. mój kolega, z którym trenuję do dziś, zabrał mnie na tor. A że od zawsze lubiłem motocykle, od razu połknąłem bakcyla. Za odłożone pieniądze, pochodzące jeszcze z […]
Redakcja
2013-06-01
6 minut czytania
O startach swoich i swoich synów w zawodach motocrossowych z Maciejem Zdunkiem w salonie Renault Zdunek rozmawia Mikołaj Podolski.
Jak zaczęła się pana pasja?
– W 1994 r. mój kolega, z którym trenuję do dziś, zabrał mnie na tor. A że od zawsze lubiłem motocykle, od razu połknąłem bakcyla. Za odłożone pieniądze, pochodzące jeszcze z I Komunii Św., kupiłem swój pierwszy crossowy motocykl. To był CZ 500 – trochę za duży dla mnie, ale później dostałem mniejszy. Później trafiłem do klubu Gdańskiego Auto Moto Klubu i tak się zaczęło. Miałem 14 lat.
To dobry wiek na początek kariery?
– Ta granica wiekowa cały czas się przesuwa, teraz zaczynają trenować coraz młodsi zawodnicy. Mój starszy syn Patryk motocykl ma już od 3 roku życia, ale na początku jeździł tylko wokół domu, po trawie i to tylko wtedy, gdy miał ochotę. Natomiast bardziej profesjonalne treningi rozpoczął w wieku 7 lat, a więc dopiero trzy lata temu. Podobnie było z moim młodszym synem Damianem, który ma obecnie 7 lat.
Pamięta pan swój pierwszy poważniejszy wyścig? Był strach, adrenalina…?
– Pierwsze zawody zaliczyłem w Lipnie w klasie 85. Adrenalina oczywiście była ogromna, ale swojego wyniku z tamtego wyścigu nie pamiętam. Najważniejsze wtedy było dla mnie żeby dojechać do mety, bo liczyła się licencja. Pierwsze sukcesy przyszły dopiero później, gdy jeździłem w klasie125 Junior. Wtedy wywalczyłem tytuł Wicemistrza Polski, a tytuł Mistrza Polski przyszedł w klasie 125 Senior, gdy miałem około 19 lat.
Z jakich swoich sukcesów jest pan najbardziej dumny?
– Za największe swoje osiągnięcia uważam 11 miejsce w Mistrzostwach Świata, parę wygranych eliminacji w Mistrzostwach Europy oraz oczywiście dziewięciokrotne zdobycie tytułu Mistrza Polski.
Co pan czuje jak jest na starcie? Jak to wygląda w pana oczach taki wyścig? Czy jest obawa o własne życie?
– Mimo że jeżdżę już 18 lat i mogłoby się wydawać, że nie powinienem odczuwać już żadnego stresu, to tak nie jest. Nadal się denerwuję, wyciszam przed startem, staję się zamknięty, koncentruję się i zastanawiam się jak się może potoczyć wyścig. Teraz i tak jest lepiej, bo wcześniej stres dopadał mnie nawet na kilka dni przed zawodami, teraz zazwyczaj w dzień wyścigu. Ale obecnie już nie startuję tak jak kiedyś, zawodowo, więc i trema jest mniejsza. Wtedy, gdy walczyłem w mistrzostwach Europy czy świata, które zawsze były dla mnie priorytetem, to denerwowałem się i przeżywałem to wszystko dużo bardziej.
Później jednak zaczął pan startować głównie w Polsce. Dlaczego?
– W 2008 r. miałem dość poważny wypadek i przez dwa lata przechodziłem rekonwalescencję. Miałem trzy operacje obu rąk, które były złamane i to był praktycznie koniec mojej kariery zawodowej.
Z tego co wiem, to nie jedyne pana kontuzje… Było też kilka innych, poważnych.
– Najgroźniejsza przytrafiła mi się chyba na Mistrzostwach Europy w 1999 r., gdy szczepiłem się z innym zawodnikiem na skoku, obaj się wywróciliśmy, a dodatkowo kolejny na mnie skoczył . Rezultat był taki, że miałem żebra wbite w płuco.
Jakimi motocyklami pan jeździ?
– Mam dwie Hondy CRF 450.
Jak sobie radzą synowie? Mają już pewnie pierwsze zawody za sobą?
– Jak na razie młodszy jeździ tylko po to, aby zdobywać doświadczenie. Zaliczył jak dotychczas kilka starów. Oczywiście trenujemy, żeby w przyszłości były sukcesy, ale on jest jeszcze bardzo młody i ma czas. Teraz startuje w klasie 65 dla zawodników w wieku od 8 do 12 lat. Natomiast starszy syn w tamtym roku zdobył tytuł Mistrza Polski w klasie 65, chociaż ubiegły sezon był dla niego raczej pechowy, choć wygrał ostatnią eliminację Mistrzostw Europy. W całej kwalifikacji co prawda nie uplasował się na najwyższych pozycjach, był jednak w pierwszej dziesiątce i pokazał, że może szybko jeździć. W tym sezonie przeszedł do klasy 85 małe koła, chociaż mógłby jeszcze startować w niższej klasie .
Czyli zapowiada się na obiecującego zawodnika?
– Tak. Poza tym ma cały czas licencję holenderską, dlatego w ubiegłym roku, gdy był tylko wolny weekend, to jechaliśmy na zawody do Holandii. W tym roku planujemy przejechać tam cały cykl.
Co jest takiego w tym polskim motocrossie, że tutaj nie można jeździć? Za mało jest zawodników, a może problem leży w czymś innym? Co jest u nas jeszcze do zrobienia?
– Po pierwsze jest właśnie za mało zawodników, a po drugie w Holandii jest zdecydowanie wyższy poziom i odbywa się tam dużo więcej zawodów. W Polsce jest 8 eliminacji, a w Holandii 16.
Najbardziej uciążliwy jest pewnie dojazd do Holandii?
– Na szczęście z Gdańska do Holandii są „tanie linie” i czasem bilet można kupić już za 50 zł. Wymyśliliśmy więc takie rozwiązanie, że zostawiamy tam samochód ze sprzętem, a sami lecimy samolotem. W godzinę jesteśmy na miejscu.
A jak wygląda kwestia trenowania? Wiem, że w Gdańsku jest tor, ale podobno za bardzo ubity i twardy…
– To jest tor, o który tak naprawdę mało kto dba. Jest bardzo specyficzny. Rozjeżdżony przez kłady i nie tylko. Korzystamy z niego tylko czasem.
Czyli przydałby się w Trójmieście jakiś inny, normalny…
– Na pewno. Gdynia przecież w ogóle nie ma toru, a powinna. Jest na szczęście dużo torów prywatnych, my także taki mamy .
Ma pan jeszcze jakieś marzenia w związku z motocrossem? Jak długo chciałby pan jeszcze jeździć?
– Tak szczerze to ja już bardziej patrzę na synów niż na siebie. Wiem, że sam już wyżej nie zajdę, dlatego chcę poświęcić im swój czas. To jest chyba normalne. Każdy ojciec dba o swoich synów i chce ich pchnąć wyżej, aby coś osiągnęli. Można więc chyba powiedzieć, że motocross jest taką wspólną rodzinną pasją.
Czy musiał pan do tego sportu namawiać swoich synów, czy oni sami załapali tego bakcyla?
– To stało się naturalnie. Ja jeździłem na motocrossie, to i starszy syn zaczął próbować. Załapał bakcyla i tak go to trzyma. Natomiast młodszy podpatrzył starszego i też mu się spodobało. Co prawda mój ojciec nigdy nie jeździł, ale on zawsze był fanem motoryzacji.
A nie boi się pan o synów podczas wyścigów?
– Pewnie, że się boję. Każdy ich start to jest duża nerwówka; żeby im wyszło, żeby się nie wywrócili. Tak naprawdę to u nas wszystko jest już postawione na ten sport. Traktujemy to bardzo poważnie i nie ukrywam, że chcemy w nim coś osiągnąć.