Marcin Gienieczko: Planuję realizację wielkiego projektu arktycznego
Nie powiodła się jego ostatnia misja w archipelagu Svalbard z powodu niebezpiecznych warunków pogodowych. Mimo losowego niepowodzenia wyprawy ze względów pogodowych Marcin Gienieczko planuje już kolejne wyzwanie. Na początku marca wyruszył Pan w ostatnią misję, czyli News24 Svalbard Extreme Rekord. Jakie były cele oraz założenia tej wyprawy? Chciałem w rekordowym czasie zdobyć najwyższy szczyt archipelagu […]
Redakcja
2023-04-24
8 minut czytania
Nie powiodła się jego ostatnia misja w archipelagu Svalbard z powodu niebezpiecznych warunków pogodowych. Mimo losowego niepowodzenia wyprawy ze względów pogodowych Marcin Gienieczko planuje już kolejne wyzwanie.
Na początku marca wyruszył Pan w ostatnią misję, czyli News24 Svalbard Extreme Rekord. Jakie były cele oraz założenia tej wyprawy?
Chciałem w rekordowym czasie zdobyć najwyższy szczyt archipelagu Svalbard, czyli Newtontoppen. Moim celem nie było jego zdobycie w okresie wiosennym, jak to czyni większość ludzi, ale w czasie kalendarzowej zimy, do 20 marca. Zimowe wyprawy to nie tylko sam wyczyn, lecz też hazard z naturą. Dlatego tak trudno wejść na jakikolwiek szczyt podczas kalendarzowej zimy.
Jak przebiegały Pana przygotowania treningowe oraz logistyczne do tego przedsięwzięcia?
Przygotowania do takiej wyprawy wiążą się z wypracowaniem psychiki oraz kondycji. W ramach treningów uczestniczyłem w biegu na 100 kilometrów w górach oraz w drugiej imprezie biegowej na 65 km. Musiałem przygotować się też od strony dietetycznej, czyli przygotować specjalną żywność liofilizowaną, która musi posiadać 5000-6000 kcal. W całym procesie przygotowawczym pomogła mi psycholog Aneta Opała. Jest trenerką mentalną i przygotowuje m.in.: reprezentację Polski w koszykówce na wózkach. Przykładałem ogromną wagę do aspektu psychicznego tych przygotowań, ponieważ w Arktyce człowiek jest zdany wyłącznie na siebie. Występują różne emocje, które niejednokrotnie kłócą się ze sobą. Dlatego czasami trudno wszystko uporządkować sobie w głowie. Więc przygotowywałem się mentalnie do tej wyprawy pod okiem Pani Anety. Długo rozmawialiśmy o różnych aspektach tego wyzwania. Na każdy dzień wyprawy miałem przygotowaną specjalną kartkę, na której były zapisane różne formułki motywacyjne. Każdego wieczora czytałem sobie poszczególną kartkę. Pozwolę sobie zacytować jedno z tych motywacyjnych haseł: Tylko Ci, którzy ryzykują pójście za daleko, dowiedzą się, jak daleko można dojść. W całej tej wyprawie chodziło też o przekraczanie granic. W sumie one istnieją jedynie w naszych głowach. Więc to wyzwanie miało przekroczyć te granice.
Kto Panu pomagał w treningach przed wyjazdem oprócz wspomnianej psycholog?
Od strony sprzętowej pomagał mi Wojtek Moskal, zdobywca Bieguna Północnego. Analizowaliśmy ekwipunek, czy prognozy pogody. Kiedy siedzieliśmy w Instytucie Polskiej Akademii Nauk i oglądaliśmy zapowiadane warunki atmosferyczne, to na jednym z lodowców była duża wichura. Wiatr wiał z prędkością ok. 200 km/h. Wtedy zrozumiałem, jak znacząco pogoda może pokrzyżować moje plany. Trenowałem też pod kątem nawigacji z byłym żołnierzem Formozy. Jeśli chodzi o treningi fizyczne, to uprawiam sport od szóstego roku życia, więc mam wyćwiczony organizm, dlatego w tym aspekcie zdawałem się na siebie. Wiem, jak przygotować ciało do tak wymagającego wysiłku.
Co uważał Pan za największe trudności, które mogą wystąpić podczas wyprawy?
Myślałem, że największym problemem będzie śnieżyca, która spowoduje, że będę widzieć ewentualnie koniuszki palców u rąk. Nie zdawałem sobie sprawy, że najtrudniejszą przeszkodą będzie huragan. W kulminacyjnym momencie wiało z prędkością 147 km/h, a odczuwalna temperatura wynosiła -30 stopni. Kiedy wróciłem do Polski, to oglądając jeden z programów informacyjnych, dowiedziałem, że wówczas przeszło olbrzymie tornado przez Missisipi o prędkości 130 km/h. Zrywało dachy z domów. Wtedy uzmysłowiłem sobie, z jak ekstremalnymi warunkami musiałem się zmierzyć podczas mojej wyprawy w Norwegii przy jeszcze większym huraganie oraz niskiej temperaturze. Dosłownie znalazłem się w piekle, ale jakoś z tego wyszedłem.
Czy od początku wyprawy towarzyszyły Panu te anomalie pogodowe?
Nie, początek był spokojny. Przez pierwsze cztery dni moja wyprawa była czysto sportowa. Moim celem było szybkie zaliczenie szczytu w rekordowym czasie i bezpiecznie wrócić. Choć wiedziałem, że czwartego dnia wystąpi silny wiatr, ale nie spodziewałem się, że on będzie przybierać na sile.
W którym momencie wyprawy pojawiły się pierwsze problemy?
Porywisty wiatr rozpoczął się bodajże piątego dnia podejścia. Zakładałem, że najpierw on się nasili, ale z czasem złagodnieje, jak to bywa np. na morzu. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Wiatr nabierał na sile i mój namiot ledwo wytrzymywał te podmuchy. W tamtym momencie pojawiły się pierwsze obawy. W międzyczasie konsultowałem całą sytuację z Wojtkiem Moskalem, bo miałem telefon satelitarny i mogliśmy dziennie wymienić ze sobą kilka wiadomości tekstowych. On mi sugerował, żeby w przypadku utrzymywania się tych niebezpiecznych warunków atmosferycznych włączyć personal localization, czyli specjalną radioboję. Nie chciałem tego robić, tylko przeczekać tę niekorzystną pogodę. Niestety wiatr był tak silny, że zdawałem sobie sprawy, że to wszystko może mnie sporo kosztować.
Kiedy postanowił Pan ostatecznie poprosić o pomoc miejscowe służby ratunkowe w zejściu z atakowanego szczytu?
Podczas drugiego dnia walki o przetrwanie w namiocie. Wówczas uzmysłowiłem sobie, że mój namiot zaczyna być zasypywany, a to już było bardzo niebezpieczne. W związku z tym postanowiłem wezwać pomoc, ale okazało się, że cała akcja ratownicza nie będzie należeć do łatwych. Była tak silna burza oraz wiatr, że helikopter nie mógł podlecieć. Później elita światowego ratownictwa, czyli Norwedzy, próbowali wydostać mnie na specjalnych skuterach. To też skończyło się fiaskiem. Ratownicy mi przekazali, że muszę wykopać sobie dół wieczorem, żeby przetrwać. Po 48 godzinach wiatr trochę zelżał i pojawiły się przejaśnienia. Wtedy mieli okienko pogodowe, żeby mnie zabrać z lodowca.
Jakie myśli krążyły w Pańskiej głowie w oczekiwaniu na ratowników, widząc, jakie warunki panowały dookoła?
Przeróżne, ponieważ mam dwóch synów w wieku 10 i 12 lat. Igor narysował mi przed wyjazdem piękną laurkę z napisem: Nie poddawaj się. Ten przekaz zrozumiałem właśnie podczas tej wyprawy i otrzymanej lekcji przetrwania. Zrozumiałem, że muszę po prostu przetrwać do czasu przybycia pomocy. Moje myśli krążyły wokół moich synów: Igora i Leona. Mocno mnie motywowali i po prostu walczyłem, żeby przeżyć. Każda godzina była walką. W pewnym momencie znalazłem rozwiązanie, aby odrobinę poprawić położenie. Odkopałem namiot i wykopałem mały murek, żeby przyjął na siebie pierwsze uderzenia wiatru. To był duży sukces, uwzględniając tamte warunki pogodowe.
W jakim czasie po tym nieudanym podejściu doszedł Pan do siebie fizycznie oraz mentalnie?
Kiedy helikopter po mnie przyleciał, to zabrał mnie do szpitala. Miałem delikatne odmrożenia nosa i palca, ale po kilku dniach było już lepiej. Po tym wszystkim pomógł mi też Łukasz Gacek, u którego pomieszkiwałem przez kilka dni. Przebywałem pod obserwacja w szpitalu i rozmyślałem, w jakiej niebezpieczniej symulacji byłem.
Niestety nie udało się Panu osiągnąć celu, ale co Pan zdobył dzięki tej wyprawie?
To jest bardzo dobre pytanie. Zdobyłem szacunek ludzi w Norwegii, zwłaszcza ratowników, którzy powiedzieli, że przeżyłem szkołę przetrwania. Zdobyłem tez szacunek tych którzy mi zawiści próbowali niszczyć moja wiarygodność bo w tym co robię tez jest duża konkurencja .Wszyscy mnie wspierali i nikt mnie nie krytykował. Mogłem liczyć na doping rodziny, przyjaciół oraz mediów w Polsce. Ta wyprawa pokazała mi, jak ważna jest przyjaźń oraz zaufanie.
Jakie ma Pan ogólne przemyślenia po tej wyprawie?
Nie ma granic, one istnieją jedynie w głowie. Bliskie są mi słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno rezygnować z celów. Żadna wyprawa nie dała takiego zainteresowania mediów. Wcześniej przepłynąłem Amazonkę, ustawiłem rekord Guinnessa, przeszedłem na dystansie 100 km góry Mackenzie, czy też przepłynąłem w rekordowym czasie podczas wyścigu YUKON 1000 rzekę Jukon. Tam było uznanie inne bardziej sportowe, tutaj uznanie społeczeństwa. Do tego uzmysłowiłem sobie po tej wyprawie, że zwyciężyć znaczy przeżyć. Mogę już zapewnić, że będę robić wielki projekt arktyczny. Zrobię coś jeszcze większego niż News24 Svalbard Extreme Rekord. Za dwa miesiące wracam do treningów z myślą o tym wyzwaniu. Wszystko to będziemy filmować za sprawą firmy MegaDron z Gdyni, która udostępnia nam sprzęt na produkcję filmową.
Kiedy poznamy szczegóły tego projektu?
Powiedziałem sobie, że najlepszym czasem będzie 18 czerwca. To dzień moich urodzin. Wtedy będziemy mogli porozmawiać o szczegółach. Najważniejsze to napierać i być wierny sobie.