Kiedy w wiadomościach słyszymy, że „Polska bije rekordy wydatków
na obronność” – w tym roku to ok. 169 miliardów zł, czyli 4,2% PKB,
można pomyśleć, że teraz nasze fabryki będą pracować pełną parą.

Kiedy w wiadomościach słyszymy, że „Polska bije rekordy wydatków
na obronność” – w tym roku to ok. 169 miliardów zł, czyli 4,2% PKB,
można pomyśleć, że teraz nasze fabryki będą pracować pełną parą.
Kiedy w wiadomościach słyszymy, że „Polska bije rekordy wydatków na obronność” – w tym roku to ok. 169 miliardów zł, czyli 4,2% PKB, można pomyśleć, że teraz nasze fabryki będą pracować pełną parą.
Rzeczywistość bywa bardziej skomplikowana i tak jest w tym przypadku. W tym samym czasie polski przemysł obronny stoi na placu boju nie tyle zbrojnym, co biurokratycznym. Wygląda tak, jakby inżynierowie próbowali wygrać bitwę, nosząc plecak pełen cegieł, w postaci przepisów, nierealnych wymagań i procedur trwających dłużej niż niejedna wojna. Ogłasza się przetargi na zakup sprzętu, który spełnia parametry godne filmu science-fiction. Potem okazuje się, że jedyna firma umiejąca to wyprodukować jest z drugiego końca świata. Na drugim skraju bieguna stoją potężne zakupy „z wolnej ręki” bez przetargów, offsetu, czy nawet wnikliwych testów porównawczych. W efekcie kupujemy gotowca z zagranicy, czasami na siłę. Natomiast rodzime zakłady robią za „montownię”, czasem o „serwis” jest wyjątkowo trudno. Choć największym kuriozum jest sytuacja, w której nasze firmy posiadające autonomiczne kompetencje w pewnych dziedzinach są jedynie podwykonawcami dla tych, co wygrali kontrakty i zgarniają prawie cały tort wartości zamówienia.
Brak dialogu
Można odnieść też wrażenie, że brakuje rozmowy między wojskiem a przemysłem. Armia ma własne plany modernizacji, a przemysł dysponuje konkretnymi mocami produkcyjnymi. Czasem mijają się jak dwa czołgi we mgle, a innym razem politycy wymyślają, co potrzeba wojsku, a rzeczywistość jest inna. Gdyby był stały „telefon do przyjaciela” w postaci platformy konsultacyjnej czy spójnej strategii potrzeb kreowanej na wiele lat do przodu, można by uniknąć sytuacji, w której fabryka produkuje coś, czego wojsko już nie chce. Jeszcze gorsze od braku rozmowy są zmiany wymagań w trakcie projektu. Efekt jest taki, że projekty B+R lądują w koszu, a pieniądze przepadają w wielu przypadkach. Natomiast tego, czego nie można kupić, to stracony czas, który w zbrojeniówce jest bezcenny.
Szereg problemów
Nie chodzi tylko o procedury. Są technologie, których nie mamy w Polsce np. produkcja laminatów wielowarstwowych. Nie wyprodukujemy też od podstaw czołgu, choć te zdolności mieliśmy i straciliśmy w dziwnych okolicznościach. Jeśli chcemy być niezależni w sytuacji kryzysowej, musimy inwestować w takie kompetencje i nowe technologie potrzebne dla branży zbrojeniowej. Do tego dochodzą formalności: pozwolenia, koncesje, raporty oddziaływania na środowisko dla hal produkcyjnych. Projekt ustawy o strategicznych inwestycjach obronnych (UD 136) w ogóle nie bierze pod uwagę firm prywatnych. Właśnie one często mają świeże pomysły i elastyczność, których państwowe molochy mogą pozazdrościć. Do tego finansowanie inwestycji B+R w Polsce to trochę jak gra w karty, w której nie każdy dostaje talię. Procedury dotacyjne są zawiłe, kryteria nieprzejrzyste, a większość informacji trafia do spółek państwowych. Prywatne firmy dowiadują się o możliwościach często… po fakcie.

