Marek Wikiera to człowiek wielu talentów. Prezes Zarządu Umbrella Holding jest zapalonym sportowcem. Jego największym sukcesem jest ukończenie w jednym roku cyklu 4Deserts – czterech ultramaratonów na pustyniach Gobi, Atakamie, Saharze i Antarktydzie. Trójmiejski biznesmen jest ponadto trenerem mentalnym, mówcą inspiracyjnym oraz częścią projektu Sales Angels. Marek Wikiera to sportowiec z biznesowym zacięciem czy biznesmen […]
Redakcja
2019-10-22
13 minut czytania
Marek Wikiera to człowiek wielu talentów. Prezes Zarządu Umbrella Holding jest zapalonym sportowcem. Jego największym sukcesem jest ukończenie w jednym roku cyklu 4Deserts – czterech ultramaratonów na pustyniach Gobi, Atakamie, Saharze i Antarktydzie. Trójmiejski biznesmen jest ponadto trenerem mentalnym, mówcą inspiracyjnym oraz częścią projektu Sales Angels.
Marek Wikiera to sportowiec z biznesowym zacięciem czy biznesmen z pasją do sportów ekstremalnych?
Marek Wikiera to człowiek, który z jednej strony prowadzi swój biznes, a z drugiej pasjonuje się sportem ekstremalnym. Pasja do sportu w tym wariancie rozpoczęła się w 2012 roku. Wcześniej trochę truchtałem, trochę chodziłem na siłownię.
Zastanawiam się co dla Ciebie oznacza słowo „ekstrema”.
Oznacza pokonywanie granic. Ja je pokonałem podczas pustynnego projektu i z jednej strony nikomu nie polecam tak drastycznego skoku, a z drugiej ten szalony przeskok jest możliwy do zrealizowania o ile zrobimy go z głową. Wówczas nie wyrządzimy sobie krzywdy.
Jak się zaczęła Twoja przygoda z bieganiem?
Moje pierwsze zawody to półmaraton w Pucku. Wówczas nie miałem trenera, dlatego przygotowania do biegu były błądzeniem po ciemku. Do 15 kilometra biegłem za pewnym starszym jegomościem. Pan miał bardzo dziwną technikę biegu, która mnie irytowała, a prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem czy mogę go wyprzedzić, bo kompletnie nie wiedziałem jak mój organizm poradzi sobie z takim dystansem. Gdy się z nim zrównałem powiedział do mnie – „Fajnie mnie docisnąłeś! Bardzo mi to pomogło, ale biegnij dalej, ja muszę zwolnić, mam 67 lat…” Potem zająłem się biegami terenowymi. Wziąłem udział w Biegu Katorżnika. To bieg na dystansie 12 kilometrów, z czego 800 metrów jest biegiem typowym. Pozostały dystans to brodzenie w rowach melioracyjnych, jeziorze i bagnach. Dla mnie taka forma biegu była bardzo ciekawa. Wtedy nie byłem przygotowany mentalnie do biegania po asfalcie. Przecież to „nuda”.
I w ramach walki z tą nudą postanowiłeś wziąć udział w Biegu Twardziela w Dziwnowie?
To świetne wydarzenie! Maraton, który odbywa się w 2/3 odległości na plaży. Dodatkowym utrudnieniem są zadania taktyczne, które obmyślił były specjals. I tak musiałem przepłynąć kilometr jeziora w pontonie zwiadowcy, biegać w pełnym umundurowaniu z plecakiem ważącym 10 kilogramów oraz atrapą broni, która ważyła 1.5 kilograma. Wśród tych zadań taktycznych pamiętam jeszcze strzelanie. W ogóle – doskonale pamiętam te zawody. Pamiętam jak wszystko mnie bolało, ale też wspominam ogromną frajdę, którą sprawił mi udział w nich.
Media lubią krwawe wątki, więc chętnie posłucham o tych boleściach.
Winne są wspomniane plecaki. Miały szerokie, parciane pasy, które na pierwszy rzut oka wydawały się wygodne. Po kilku kilometrach zmieniłem zdanie. Miałem wrażenie, że odetną mi ramiona. Akurat to, co wtedy chciałem zrobić kwatermistrzowi odpowiedzialnemu za wyposażenie wojska w takie plecaki nie nadaje się do mediów… I z takimi bolącymi ramionami wylądowałem w pontonie. Było ciężko, bo zaczął padać deszcz. Nagle zerwał się porywisty wiatr, a po kilku minutach burza. Wyobrażasz sobie mnie pośrodku jeziora? Dookoła wali piorunami, a ja resztką sił dopływam do brzegu. Udało mi się ukończyć te wymagające zawody i wtedy padł pomysł pustynnego projektu.
Do którego trzeba było się przygotować. Co pewnie nie jest trudne biorąc pod uwagę fakt, że widok osób biegających po ulicach nie jest niczym niespotykanym.
Ale ja nie widziałem takich ludzi! Mieszkam na Rotmance i gdy zaczynałem treningi byłem jedynym biegaczem na moim osiedlu. Potem odważyły się dwie panie, które wyposażone w kijki zaczęły spacerować po ulicach osiedla. Jeszcze kilka lat temu nie było mody na bieganie. W ogóle nie było mody na zdrowie. Dziś od 5 rano do 23 wieczorem ciągle ktoś biega.
Krzysztof Varga w jednej ze swoich książek przyrównuje biegaczy do uciekinierów przed śmiercią. Bieganie w twoim przypadku jest pogonią za zdrowiem fizycznym, czy mentalnym?
Przy ekstremalnych wyzwaniach ciężko mówić o powodach zdrowotnych, bo tego typu konkurencje nie są zdrowe, wręcz przeciwnie. Przygotowujemy organizm do ekstremalnego wysiłku, zdarzają się kontuzje. Wyzwania to z jednej strony pokonywanie siebie, własnych słabości. Z drugiej strony per saldo porządkowanie mojego życia. Przygotowując się do zawodów muszę ustawić i zsynchronizować wszystkie obszary działalności – rodzinę oraz firmę. Tego rodzaju organizacja pozwala mi stanąć na linii startu i bezpiecznie ukończyć zawody.
Uczestnicząc w zawodach walczysz z rywalami czy z własnymi słabościami?
Podczas zawodów walczę sam ze sobą. Mam świadomość ograniczeń wynikających z mojego wieku i wiem, że nie przegonię młodszych. Owszem, chciałbym być na wysokiej pozycji, ale nie jest to moim priorytetem. Wiesz, ja po wielu latach doszedłem do wniosku, że same zawody w których biorą udział nie są najważniejsze. Znacznie istotniejsza jest droga, którą pokonuję by stanąć na linii startu. Wtedy walczę ze swoim organizmem i ze swoją głową. Przygotowania to jest właśnie ten najcenniejszy bagaż. Zawody to wisienka na torcie. Jest super, są emocje i endorfiny, ale największą wartością pozostaje właśnie droga.
Buddyjska filozofia opowiadająca o istocie drogi nad celem jest Ci bliska?
Jest mi bardzo bliska. Niedawno odkryłem, że cel nie jest najważniejszy. W przeszłości nie dostrzegałem tego co się dzieje ze mną oraz we mnie po drodze. Właśnie dlatego unikam autostrad. Nadkładam kilometrów i czasu, żeby móc uchwycić coś z drogi. Cel ma tu drugorzędne znaczenie, a czasem nie ma żadnego znaczenia. Bo droga jest od celu cenniejsza. Wyjaśnię to na przykładzie ze swojego życia. Przygotowania do Hardej Suki (najtrudniejszego triathlonu w Europie) zajęły mi 2 lata. Pokonałem 271 kilometrów dystansu – zabrakło mi 14 kilometrów, żeby ukończyć zawody. Schodziłem z trasy przegrany ale usatysfakcjonowany i szczęśliwy, bo miałem świadomość przepracowania 24 miesięcy i korzyści z tej pracy wynikających. Niejednokrotnie możemy nie dochodzić do celu czy to biznesowego, czy sportowego, ale to właśnie bagaż doświadczeń pozostaje naszym najcenniejszym zasobem.
Skoro pojawił się temat bagażu – dlaczego wyjechałeś na narty bez nart…?
Powiedziałem swojej żonie, że wyjeżdżamy na narty, ale w istocie wyjechałem przygotowywać się do zawodów. To wbrew pozorom trudna decyzja, bo na stoku wszyscy się świetnie bawią poza Tobą. Ale to jest właśnie poczucie odpowiedzialności. Nie chciałem doprowadzić do kontuzji. Tłumaczyłem mojej żonie, że po to trenuję dużo i ciężko, żeby przygotować organizm do ekstremalnych warunków. To jeden z elementów bezpieczeństwa.
Jak zareagowała Twoja żona?
Powiedziałem jej o projekcie pustynnym i przestała się do mnie odzywać. Nie odzywała się do mnie przez kolejne 3 dni. Wtedy przypomniałem Jej, że w czasie naszego wesela powiedziałem, że na pewno nie będzie się ze mną nudzić. Chyba nie spodziewała się, że aż takie rzeczy wymyślę. Gdy zobaczyła mnie na lotnisku po powrocie z pierwszej wyprawy była bardzo szczęśliwa, ale też dumna. Obecnie trenuję z moim synem, a moja żona często nam towarzyszy na rowerze. To bardzo fajnie cementuje więzi rodzinne.
W projekcie 4Deserts brałeś udział z przyjaciółmi. Ekstremalne warunki i walka ze słabościami w takim gronie również scala więzi?
Zdecydowanie. Stworzyła się między nami wyjątkowa więź – przyjaźń. Dbaliśmy o siebie, pomagaliśmy sobie. To wsparcie czujemy po dziś w różnych sytuacjach życiowych i biznesowych. Fenomen tego projektu polega na tym, że przebywamy w skrajnych warunkach. Czyha na nas mnóstwo niebezpieczeństw. Wzajemna pomoc oraz wsparcie nie tylko cementuje, ale także zbliża do siebie.
Jaki był Twój najtrudniejszy moment w pustynnym projekcie?
Było ich kilka. Ten szczególny pamiętam z Atakamy, wtedy po raz pierwszy zabrakło mi sił. Usiadłem w cieniu skarpy i nie byłem w stanie iść. Miałem około kilometra do punktu kontrolnego. Próbowałem się zmotywować, ale nic nie działało. Szukałem motywacji w głowie – po prostu idź, noga za nogą… Przyszła frustracja bo miałem 20 minut przewagi nad innymi zawodnikami, a oni zaczęli mnie wyprzedzać. A ja wciąż tam siedziałem bezsilny. Byłem totalnie wkurwiony. Co mi pomogło? To, że sobie odpuściłem. W głowie mówiłem do siebie – do punktu kontrolnego jest tylko kilometr , dojdziesz spokojnie, odpoczniesz, zjesz coś, nawet się prześpisz, napijesz. Tak zrobiłem. „Doczołgałem się” do punktu kontrolnego i zobaczyłem moich kolegów, którzy wyglądali tak samo jak ja – kompletnie wypruci. W nagrodę zrobiłem sobie gorący kubek zupy. Każdy gorący łyk sprawiał niesamowitą przyjemność, choć upał był niemożliwy. Poczułem się lepiej, po 20 minutach pomyślałem: co ja tu będę tak siedział? I pobiegłem dalej.
Wróćmy do tej ekstremy. Opowiadasz swoją historię w taki sposób, że ekstremalność zdaje się być niezdrowa. Przekraczanie granic może przerodzić się w krzywdę. Czy to jest tego warte?
Oczywiście. Bo to właśnie te najtrudniejsze momenty nas kształtują. Chętnie przekażę wiedzę następnemu kto będzie chciał tego dokonać. Właśnie dlatego też zabieram syna na pustynię. Chce żeby doświadczył tej drogi. Nasze wspólne treningi oraz wspólny start to fundament, który pomoże mu w dorosłym życiu, który pomoże w znalezieniu swojego miejsca we współczesnym świecie.
Twoim zdaniem młodzi ludzie nie radzą sobie z nacierającym światem?
Świat się zmienia w niesamowitym tempie. Młodzi też są uczestnikami tej ewolucji. Takie ekstremum pozwala przygotować się do życia, złapać fundament. David Gaggins powiedział kiedyś: „Ludzie nie rozumieją, że kiedy ćwiczę do biegu, to nie ćwiczę do biegu tylko przygotowuję się do życia! I jeśli wszystko się rozpadnie, to ja nie rozpadnę się na kawałki.” O taki fundament mi chodzi. Gdy jest ciężko idź pobiegać. To oczyszcza głowę i wyzwala ją z emocji.
Czy taki rodzaj kruchości dotyczy też świata biznesu?
W biznesie jest dokładnie jak w sporcie. Sukcesy i porażki. I ja także ich doświadczyłem. Ludzie często pokazują tylko sukcesy, ale nie pokazują metody na ich zdobycie. Nasze życie jest sinusoidą i rzeczywiście – przyjemnie jest być na szczycie, ale czy tam pozostając moglibyśmy się rozwijać?
Myślę, że to w dużej mierze zależy od indywidualnego podejścia.
Zgadzam się, ale to właśnie wyzwania i trudności, które napotykamy na swojej drodze, nas kształtują. Gdyby nie one człowiek chyba stałby w miejscu.
Jesteś próżny?
Próżny? Nie. Ale chwalę się tym co zrobiłem. Od niedawna umiem to robić. Kiedyś nie opowiadałem o swoich wyczynach w sposób otwarty. Byłem jedną z 47 osób na świecie, ale nie chwaliłem się tym. To wynika z mojego wychowania. Zmieniłem zdanie, kiedy od wielu osób dostawałem informację, że moja historia Ich zainspirowała, że zmienili swoje podejście do życia. Zaczęli uprawiać sport, albo wrócili do swoich pasji. Doszedłem do wniosku, że nie mogę tego zatrzymywać tylko dla siebie. Chcę dać ludziom energię, ale też iskrę zapalną, która pozwoli im zacząć robić coś z czym zwlekali. Daje mi to mnóstwo satysfakcji.
Jaki jest Twój najbliższy cel?
W kwietniu planuję start razem z synem w Maratonie Piasków na Saharze. To dla mnie spełnienie marzenia. Natchnieniem był właśnie Mikołaj, który w szkole podstawowej napisał, że w przyszłości chciałby zostać biegaczem, ponieważ mógłby biegać z tatą. Bardzo mnie to wzruszyło. Wspólne treningi zbliżyły nas. Częściej rozmawiamy. Ja staram się być jego nauczycielem, ale niejednokrotnie okazuje się, że to on mnie uczy. Z dumą patrzę na młodego człowieka, który nie odpuszcza w trudnych sytuacjach.
A jeśli chodzi o cele biznesowe? Chciałbym porozmawiać o tych związanych z Sales Angels. Mówicie, że jesteście ludźmi pasji. Co to oznacza?
Przede wszystkim jesteśmy osobami, które po godzinach pracy spotkają się, żeby rozwijać własne umiejętności. Dziś każdy z nas jest sprzedawcą, czy tego chce czy nie. Spotkania społeczności Sales Angels są miejscem gdzie możemy doskonalić nasze kompetencje, ucząc się od ekspertów i od siebie nawzajem.
To znaczy, że będąc częścią tego projektu wciąż się uczysz.
Zdecydowanie. Według mnie, w obecnym świecie nie ma innej drogi jak permanentna nauka, aż do śmierci.
Rozmawiając z ekspertami z najwyższej półki masz okazję do zarażania ich swoją pasją. Znając Ciebie pewnie robisz to z ochotą.
Chętnie zabrałbym któregoś na pustynię! Co prawda nie mam na tym polu sukcesów, ale się nie poddaję.
Rola trenera – mentora zdaje się w być w takich sytuacjach kluczowa.
Trener jest motywatorem. Pomaga przekraczać granice. Przede wszystkim te mentalne. Pamiętam mojego instruktora pływania. Mówiłem młodemu człowiekowi, że już nie mam sił płynąć, a on krzyczał nad moją głową – „ Marek! Ja wiem kiedy ty jesteś zmęczony! Płyniesz” Wkurzyłem się i przepłynąłem kolejne metry. Moja perspektywa się od tamtego czasu zmieniła.
Rysujesz siebie jako postać uporządkowaną, ale w prowadzeniu tak dużej firmy niezbędna jest również umiejętność improwizowania. Wikiera to facet, który woli dźwigać fortepian, czy na nim grać?
Zawsze kochałem być w centrum operacji i najlepiej na pierwszej linii frontu. Im trudności były większe, tym dla mnie większa była frajda. Tam gdzie były krew, pot i łzy tam ja czułem się najlepiej. Nie lubię spokojnej egzystencji i dryfowania, także w biznesie, a to wymaga w wielu sytuacjach dużej dawki improwizacji.
Jaki jest Twój ulubiony film? Forrest Gump, Bodyguard?
Zaskoczę Cię! To 7 dusz. Film w którym motywem przewodnim jest „spłata długu”. Według mnie główny bohater po prostu zachował się w porządku. Ja też staram się spłacić taki mały dług. Przed pierwszą pustynią wiele osób mi pomogło abym mógł tam się znaleźć, teraz ja pomagam innym w realizacji ich marzeń. Nie do końca wiem, jaki mam wpływ na ludzi, ale chcę żeby był to wpływ pozytywny.