Tomasz Podsiadły w szczerej rozmowie z Grzegorzem Skawińskim o nim samym. Nie brakowało powrotu do muzycznych początku tego znanego artysty.
Tomasz Podsiadły w szczerej rozmowie z Grzegorzem Skawińskim o nim samym. Nie brakowało powrotu do muzycznych początku tego znanego artysty.
Tomasz Podsiadły w szczerej rozmowie z Grzegorzem Skawińskim o nim samym. Nie brakowało powrotu do muzycznych początku tego znanego artysty.
Tomasz Podsiadły: Całe Twoje życie to muzyka, czym ona jest dla Ciebie?
Grzegorz Skawiński: Nie łatwo to jednoznacznie określić. Widzę ją z perspektywy wykonawcy i słuchacza. Wykonuję, ale też sam jej używam. Potrzebna mi jest, jak krew do życia. Jestem ogromnym fanem muzyki i co ważne, potrafię jej również słuchać niefachowo, czysto jako odbiorca. Oczywiście, jak chcę analizy, czy zawodowego słuchania, to robię to. Z drugiej strony umiem i bez tego się nią cieszyć.
Wzruszasz się słuchając?
Tak i potrafię się wzruszać do łez. Są dźwięki, utwory, które sprawiają, że przeżywam muzykę w emocjonalny sposób, wręcz rzekłbym pierwotny. Choć potrafię też bawić się przy niej.
Który gatunek muzyki, jako artyście jest ci najbliższy?
Odpowiem filozoficznie: każda dobra muzyka. Wzrusza mnie muzyka poważna i jazz czy rock, z którego się wywodzę. Ważne, aby była na odpowiednim poziomie.
Rock to Twoje muzyczne korzenie?
To była pierwsza muzyka, której zacząłem słuchać świadomie. Jednak dzisiaj Jeff Beck grający na gitarze jak i Pavarotti śpiewający Nessum Dorma poruszają mnie tak samo. Jest to immanentna część mojego życia i mnie samego.
Rock kiedyś był muzyką buntu. Jak jest dzisiaj?
Pełna zgoda. Był twórczością buntowniczą, czasem rewolucyjną. Muzycy często angażowali się politycznie w warstwie tekstowej. Poruszaliśmy problemy życia i ówczesnego świata. Dzisiaj tę rolę przejął hip hop uważany obecnie za muzykę buntu. Aczkolwiek nie z każdym hip-hopem tak jest i nie z każdym rockiem tak było. Czasy i systemy, w których żyjemy, są odpowiedzialne za to, w jakim kierunku podąża twórczość. Pamiętaj, że w czasie komuny nie można było o wszystkim mówić, czy śpiewać. Przemycaliśmy niejednokrotnie w utworach tzw. drugą treść, drugie dno. Wszyscy doskonale wiedzieli, o co nam chodzi. Sam miałem wiele takich piosenek mówiących o tym, czego pragnęliśmy, co myśleliśmy.
Jak zaczęła się przygoda Grzegorza Skawińskiego z muzyką?
W domu rodzinnym. Po najwcześniejszym etapie przedszkolnych piosenek przyszedł moment zrozumienia muzyki. Pamiętam ją przede wszystkim z radia i z płyt, jeszcze nawet tych bakelitowych, tłukących się. Muzyka towarzyszyła nam zawsze w domu. Przy uroczystościach rodzinnych takich jak imieniny, wesela, spotkania. W sumie na pogrzebach też się śpiewało ale nieco inny repertuar. Rodzeństwo moje sporo słuchało, szczególnie starszy brat, który przynosił do domu przeróżne nagrania. To on mnie ukierunkował na słuchanie muzyki rockowej, ale i innych ambitniejszych rzeczy. To było niesamowite. Znałem na pamięć jako dzieciak całe płyty Ewy Demarczyk i jestem z tego dumny. Tadeusz Chyła, Marek Grechuta i zespół Anawa – na tym się wychowywałem.
Do której muzyki wtedy Cię ciągnęło, polskiej czy zagranicznej?
Jeśli chodzi o wyraz, o ekspresję strasznie imponowała mi ta zagraniczna. Natomiast kompletnie nie rozumiałem, o czym oni śpiewają. Odbierałem to tylko w sposób emocjonalny. Wówczas mało było informacji. Brakowało periodyków muzycznych. Za to polska muzyka była dostępna. Zatem pewnie byłem bliżej jej.
Jaki artysta miał na Ciebie największy wpływ?
Na pewno nie jeden, ale na pierwszą myśl przychodzi mi Czesław Niemen. Później w szkole średniej mieliśmy „odpał” na Brekout „SBB” i jeszcze mało pamiętany zespół „Klan”. To wszystko zaważyło na moim rozwoju muzycznym. Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych miałem magnetofon Grundig i jak wszyscy nagrywałem muzykę z radia. Była to jedyna możliwość, aby jej wielokrotnie odsłuchać.
Kiedy zdecydowałeś się na karierę solową?
Raczej nie prowadzę solowej kariery. Owszem, nagrywam własne płyty, ale robię to dla spełnienia własnych zachcianek, dla przyjemności, dlatego, że w tym obrębie mogę być bezkompromisowy. Nie muszę słuchać niczyjego zdania. Nagrywam tak, jak mam ochotę i to szalenie cieszy. Nie muszę myśleć komercyjnie. Taka sztuka dla sztuki. To jest moja solowa kariera.
Który z zespołów, w których grasz lub grałeś jest najważniejszy?
Wciąż gram w KOMBII. Mamy mnóstwo koncertów, imprez dla ogromnych publiczności, ale też akustycznie, dla kameralnej publiczności. Także te poprzednie „stare” Kombi, Skawalker, ONA – one wszystkie są ważne. Każdy z nich to sukces artystyczny bądź artystyczno-komercyjny. No i nie zapominaj, że muzyka to jest też mój zawód. Ty jako aktor i osoba związana ze sztuką sam to rozumiesz, że my gramy także po to, aby zarabiać. Czasem fani bywają bezwzględni, mówiąc, że ktoś się sprzedał, czy skomercjalizował. Wtedy zapominają, że muzyk to też zawód.
Jakie wskazałbyś ciemne strony popularności?
Trudno czasem zachować prywatność. Popularność jest niezbędna, bo to jest część tego zawodu, ale każdy z nas też jest zwykłym człowiekiem. Jestem zdania, że są rejony, do których nikt nie powinien mieć dostępu. Nie sprzedaję na zewnątrz własnej prywatności. Nie jestem na stand by przez 24 godziny absolutnie dla każdego. Owszem, poproszony o zdjęcie czy autograf w zasadzie nigdy nie odmawiam, ale staram się jasno stawiać granice. Jak każdy potrzebuję czasami samotności, izolacji i spokoju. My artyści jesteśmy pod ciągłą presją oceny. Cały czas, nawet kiedy jesteś chwalony, jesteś oceniany. To nie zawsze jest łatwe. Stąd wzięły te granice, które wyznaczam. Oczywiście pamiętam, że nie istniejemy bez fanów. Mam do nich wielki szacunek, nie kategoryzuję, nie dzielę.
Jaka jest Twoja największa frajda w życiu?
Wykonuję zawód, który sprawia mi oraz innym przyjemność.
fot. Kobaru