O teatrze, filmie, pasji, konsekwencji a także szczerze o życiu prywatnym z aktorką Dorotą Kolak.
O teatrze, filmie, pasji, konsekwencji a także szczerze o życiu prywatnym z aktorką Dorotą Kolak.
O teatrze, filmie, pasji, konsekwencji a także szczerze o życiu prywatnym z aktorką Dorotą Kolak.
Jak się zmieniło twoje życie zawodowe, kiedy przyszła ogólnopolska rozpoznawalność?
Przyszła dość późno. Zaczęłam się intensywnie pojawiać, kiedy byłam już „dużym człowiekiem” (śmiech). Dopiero w wieku pięćdziesięciu paru lat. Było to dla mnie czymś kompletnie zaskakującym jednak ze względu na wiek nie spowodowało zawrotu głowy. Przyjęłam to ze spokojem. Ciągle zaskakują mnie momenty, kiedy obca osoba prosi o autograf i jest szczerze wzruszona spotkaniem. To jest dla mnie niesamowite.
A życie prywatne, zmieniło się?
Nie, nie specjalnie. Wiesz, czasem jak idziemy z moją córką gdzieś prywatnie chociażby po zakupy, to ona mówi: „no dobra matka, uciekamy bo cię poznali”. Wtedy ta prywatność trochę się gubi, ale to też w moim przypadku nie jest ani męczące ani nagminne.
Zapytam o podstawę czyli o teatr, a konkretnie o reżyserów. Jak wiemy, są różni, mają różne metody pracy. Z jakimi lubisz pracować? Co w takiej pracy jest dla ciebie najważniejsze?
Dawno temu zorientowałam się, że jeśli pozwolę sobie na pewien rodzaj wygodnictwa, pojawi się rutyna w pracy. W związku z tym staram się zwykle przyjmować to, co proponuje reżyser. Czasem są to dziwactwa, czasem metoda pracy kompletnie dla mnie nowa, ale w tym upatruje podstaw mojej elastyczności, dynamiki i tego, że nie pozwalam rozsiadać się sobie wygodnie. Tak, „elastyczność ” to ważne dla mnie słowo. Ta elastyczność powoduje, że nie daję się zamknąć do tzw. jednej szuflady.
A miałaś moment buntu wewnętrznego. Poczucia, że z tym (reżyserem) zwyczajnie nie chcesz pracować?
Oczywiście, że tak. Tyle, że tu zawsze najistotniejszy jest tzw. czynnik ludzki. W teatrze czy na planie jesteśmy zespołem czasem mówimy, że jesteśmy rodziną. Pamiętaj, że to jest raczej rodzaj hasła, sloganu. Jesteśmy różni, o różnej dynamice i naturalne jest to, że nie ze wszystkimi będzie mi się dobrze pracowało. Mam ten komfort na tak zwane dojrzałe lata, iż pozwalam sobie na wybieranie. Wiem, że już nie zawsze muszę.
Kto z reżyserów był najważniejszy w budowaniu ciebie jako aktorki?
Nie mogę powiedzieć, że to jedno nazwisko. Na początku drogi był Krzysztof Babicki, potem Tadeusz Minc i Krzysztof Nazar oczywiście. Natomiast reżyserem, z którym powiedziałabym, że najbardziej „współbrzmię” jest Grzegorz Wiśniewski.
Co wie się o zawodzie aktora świeżo po skończeniu szkoły teatralnej, kiedy dopiero „wchodzi się” na deski sceniczne?
Mnie szkoła rzemieślniczo dobrze wyposażyła. Miałam świadomość warsztatową. Jednak niezaprzeczalnie potem w teatrze spotkania z kolegami, reżyserami, z osobowościami powodują, że tę wyobraźnię się rozpycha, poszerza. Dzisiaj sama jestem pedagogiem. Mawiamy, że talentu nie nauczymy w szkole, możemy jednak dobrze wyposażyć przyszłego aktora w umiejętności warsztatowe i rozbudzić wyobraźnię.
Od kiedy wiedziałaś, że chcesz wykonywać ten zawód?
Wiem, że zabrzmi to śmiesznie ale od dziecka. Może stało się tak dlatego, że mój tata pracował w teatrze, był kierownikiem technicznym Teatru Bagatela w Krakowie. Jako małe dziecko chodziłam do teatru tata pokazywał mi kulisy. Widziałam w garderobie kostium aktora, a potem aktorkę na scenie w tym kostiumie, w światłach, w ruchu, w scenografii, to był dla mnie świat magiczny.
Połknęłaś wtedy „bakcyla teatru” jak się zwykło mawiać.
Tak myślę. Mój dom rodzinny też temu pomagał. Wyobraź sobie, że rozrywką moich rodziców było wspólne tańczenie w domu. Przypominam, nie było telewizji. Rodzice świetnie tańczyli. Mama dodatkowo grała na fortepianie, uwielbiała malarstwo. Prowadziła nas z siostrą do muzeów krakowskich. Plus muzyczna podstawówka. Na wielu płaszczyznach te skłonności do sztuki zostały mi „zaimplementowane”. Inspiracje artystyczne szeroko pojęte zawsze istniały w moim życiu.
A wejście do rodziny Michalskich, do rodziny aktorskiej w jakiś sposób było obciążające zawodowo?
Z całą pewnością, nie ma co ukrywać. Zostaliśmy zaangażowani przez ojca mojego męża Stasia Michalskiego do Teatru Wybrzeże. Trzeba było być bardziej bez skazy niż wszyscy inni. Czasem dochodziły do mnie komentarze, które były krzywdzące, a ja zawsze starałam się uczciwie i ciężko pracować na moje nazwisko.
Były momenty chęci ucieczki, schowania się przed światem?
Na szczęście nie miałam nigdy tego co dzisiaj się nazywa syndromem wypalenia zawodowego, mimo, że pracowałam bardzo intensywnie. Grałam po trzy duże role w sezonie. „Nawlekałam te koraliki” i czasami jak któryś z nich przechodził trudniej wiedziałam, że to ma jakiś sens, że to służy rozwojowi.
Dzisiaj scena czy oko kamery?
Pewnie zaskoczę cię ale oko kamery. Wiąże się to z tym, że teatr jest, jak sam wiesz, jest fizycznie wyczerpujący. Ta codzienna intensywna praca wymaga zdrowego, silnego ciała. Z wiekiem siły witalne kurczą się i dlatego coraz częściej bardziej komfortowo czuję się przed kamerą.
Jeśli jeszcze raz miałabyś przejść tę drogę, czy coś byś zmieniła?
Dużo wcześniej starałabym się „dobijać” do kina. To przyszło dosyć późno, nie zdążyłam już zagrać kochanek (śmiech). Moja ekranowa młodość minęła. Byłoby fajnie pograć, kiedy jeszcze na ekranie wyglądało się pięknie i młodo.
To jeszcze dwa zdania o tobie jako pedagogu. Czy można uczyć dając skrzydła, czy w tej artystycznej materii trzeba stosować starą szkołę opartą na presji?
Oczywiście, że nie powinna mieć miejsca żadna przemoc, co do tego zakładam, że zgadzamy się wszyscy. Natomiast bywa czasem tak, że pedagog czy reżyser aby „doskrobać się” do pewnych pokładów emocjonalności studenta musi dotknąć jakichś bolesnych przeżyć. Ale myślę, że w dzisiejszych czasach studenci są tak świadomi, że sami stawiają granice. Mówią „Nie, tam nie” i ja to muszę i chcę szanować. A jako, że ja sama jestem raczej aktorką, która woli „marchewkę”, mnie „kij” nie służy, zamykam się emocjonalnie na agresje, to staram się tak sama pracować z młodzieżą. Raczej znajduje nawet maleńki element, który był dobry i wskazuję na niego, co jak mówisz często dodaje skrzydeł młodemu człowiekowi i buduje pewność siebie. A ten zawód, znowu sam to wiesz najlepiej, wymaga właśnie pewności siebie.
Dlaczego uczysz, co ci to daje? Jaką część siebie realizujesz przekazując wiedzę?
Studenci bardzo często korygują moje spojrzenie na wiele spraw. Widzą inaczej świat, nowocześniej, to jest przynależne wiekowi. Często przyglądam się młodym aktorom jak realizują powierzone im zadania, uczę się od nich. Po drugie mam wielka i głęboką radość kiedy widzę nagle, że coś co nie szło zaczyna działać, otwierać się, pracować i się rozwijać. To są chwile nie do przecenienia.
Największy sukces pedagogiczny?
Trudno wymienić jeden. Zawsze największą radością jest kiedy np. młodziutka dziewczyna, nieśmiała, zamknięta w sobie, niechętna ekstrawagancji, nagle coś w sobie przełamuje. To jest moment, który niezwykle cieszy.
Teatr się zmienia, przychodzą młodzi, tradycje zanikają. Co sądzisz i czy kultywujesz przesądy teatralne?
(Śmiech) Ja jeszcze parę mam. Zawsze przydeptuję egzemplarz sztuki kiedy ten spadnie na podłogę. Ale już się spotkałam z młodymi ludźmi, którzy widzą to i pytają: „dlaczego?”. Patrzą trochę jak na dziwadło. Przesądy takie jak pawie pióra czy trumna na scenie albo zakaz przechodzenia pod drabiną, to już zanika i mało kto o tym pamięta. Chociaż parę razy zdażyło mi się zwrócić uwagę aby nie gwizdać na scenie bo będziesz wygwizdany. Ale to oczywiście żarty. To jest takim ukłonem w stronę dawnych czasów, raczej tworzy atmosferę niż konwenanse.
Foto Łukasz Ziętek/Teatr Wybrzeże